Wiadomości

  • 31 października 2023
  • 2 listopada 2023
  • wyświetleń: 7305

[FOTO] W katastrofie zginęło 22 górników. 44. rocznica tragedii w kopalni Silesia

30 października 1979 roku miała miejsce jedna z najtragiczniejszych katastrof w dziejach kopalni Silesia. Na głębokości 460 metrów pojawił się ogień w rejonie przenośnika taśmowego zainstalowanego w upadowej transportowej. Jego najbardziej prawdopodobną przyczyną było zapalenie się taśmy przenośnika od urządzenia napędzającego taśmociąg, po zablokowaniu biegu taśmy. Pożar odciął pod ziemią i pozbawił życia 22 zatrudnionych w tym rejonie górników.


Uroczystości pod pomnikiem przed kopalnią Silesia - 30.10.2023 · fot. Jerzy Zużałek


Dramatyczną akcję ratowniczą relacjonował wówczas publicysta Jan Dziadul. Ratownicy opowiadali mu, jak metr po metrze schładzali strop i wszystko dokoła, by czołgać się w kierunku uwięzionych pod ziemią górników. Po paru minutach pracy konieczna była zmiana drużyny. Po wielu dniach ratownicy zaczęli wywozić zdeformowane pod wpływem temperatury ciała górników.


Mieszkańcy miasta dotąd wspominają mszę odprawioną w kopalni przez bp. Czesława Domina z Katowic w pierwszą rocznicę katastrofy, na którą przybyli wierni z całej okolicy. Przypominają też, że katastrofa z 1979 roku była inspiracją dla projektu pobliskiego kościoła św. Barbary - poświęconego w 1992 roku. Projektant, Antoni Czernow, tak ukształtował bryłę świątyni, by przypominała płomienie.
 Pożar z 1979 roku to nie jedyna tragedia, która w swojej historii dotknęła kopalnię Silesia. Kilka lat wcześniej, 28 czerwca 1974 roku, doszło do innej katastrofy górniczej - wybuchu metanu, w którym zginęło 34 pracowników czechowickiego zakładu.

W poniedziałek 30 października, w 44. rocznicę tragicznego w skutkach pożaru, dyrekcja, kierownictwo oraz przedstawiciele organizacji związkowych działających w Przedsiębiorstwie Górniczym SILESIA złożyli wiązanki kwiatów i zapalili znicze pod pomnikiem upamiętniającym ofiary dwóch katastrof górniczych - z 28 czerwca 1974 roku i z 30 października 1979 roku oraz tych wszystkich, którzy zginęli na stanowiskach pracy w kopalni.

W imieniu dyrekcji i kierownictwa kopalni wiązanki złożyli prezes Zarządu PG Silesia Marek Celmer, kierownik Ruchu Zakładu Górniczego Zbigniew Ciepliński i zastępca KRZG Piotr Kotzian. W imieniu organizacji związkowych wystąpili: Tomasz Szpyrka (ZZ KADRA), Krzysztof Kwaśny, Stanisław Staszczyk (NSZZ "Solidarność"), Mariola Miodońska (ZZG w Polsce) i Dariusz Soloch (ZZRG w Polsce).

Pod pomnik przybyły również dzieci z pobliskiego przedszkola nr 10, które zapaliły znicze i wysłuchały informacji od swoich wychowawczyń na temat pomnika i wydarzeń, które on symbolizuje.

Wspomnienia jednego z ratowników, Józefa Kalyty



W wydanej przez Andrzeja Kapłanka i Kazimierza Trzaskę książce od tytułem "Kopalnio, kochanko ma" o ratownikach górniczych i będącej hołdem dla tych, którzy zginęli w akcjach ratowniczych, autorzy tak opisują wspomnienia jednego z ratowników, Józefa Kalyty, uczestniczącego wówczas w akcji w kopalni Silesia: "Nienasycona kostucha po raz trzeci w feralnym miesiącu zaatakowała na kopalni "Silesia".

Trzydziestego października na zmianie popołudniowej nic nie zapowiadało tragedii, która rozegrać się miała w pokładzie 214/1. W ulokowanej tam ścianie kombajn rozpoczął drugi skraw. Zlokalizowana na poziomie IV ładownia napełniała węglem kolejne wagoniki. Powyżej poziomu zerowego kombajn AM-S0 drążył chodnik badawczy.

Tymczasem około godziny szesnastej na poziomie zerowym pojawił się nadsztygar Tadeusz Hereda z brygadą elektryków. Mieli przebudować urządzenia elektryczne, dokonać przekładki kabli, by umożliwić dalsze pędzenie chodnika badawczego. Dlatego wstrzymano drążenie chodnika, a sztygar zmianowy oddziału przygotowawczego polecił obsłudze odstawy wyłączyć przenośniki i zająć się transportem materiałów. To był kluczowy moment w dramacie, który rozpoczął się za kilka minut.

Taśmociągi odstawiające węgiel ze ściany pracowały w trybie automatycznym. Wyposażono je w wyłączniki termiczne i przeciążeniowe, a uruchamiane były przez obsługę ładowni. Natomiast przenośniki zabudowane w pochylni pierwszej, transportujące urobek z chodnika kombajnowego, sterowane były indywidualnie przez kneflikorzy (Gwarowa nazwa obsługujących przenośniki odstawcze. W gwarze "knefel" (guzik) — to przycisk włączający urządzenie). Obsługujący trzeci napęd po odebraniu telefonu od sztygara natychmiast zatrzymał przenośnik, mimo iż został na nim urobek.

Chwilę po jego odejściu obsługa ładowni także wyłączyła przenośniki pracujące w trybie automatycznym z powodu braku wozów. Po ponownym ich uruchomieniu włączył się także przenośnik numer trzy. Teoretycznie było to niemożliwe. Tak dowodzili automatycy przed komisją powołaną do ustalenia przyczyn tragedii. Wobec tego możliwe były dwie wersje wydarzeń: albo obsługujący po odebraniu telefonu od sztygara opuścił swoje stanowisko pracy, zostawiając taśmociąg w ruchu, albo... zdarzył się cud. W trakcie dochodzenia ustalono, że nie było to jedyne niezwykłe wydarzenie. Nie zadziałały bowiem dwa inne zabezpieczenia. Po zasypaniu napędu przez urobek powinien zareagować czujnik spiętrzenia i wyłączyć zasilanie silnika. Nie zareagował. Kiedy węgiel dostał się do bębnów napędowych, taśma zaczęła się ślizgać z przeraźliwym jazgotem, stalowe bębny rozgrzewały się błyskawicznie, doprowadzając do palenia się gumowego bieżnika. W tym momencie powinna zadziałać SAGA — automatyczne urządzenie gaszące.

Po wykryciu przez czujnik wzrostu temperatury z umieszczonej nad przesypem dyszy powinien popłynąć silny strumień wody, gasząc ogień w zarodku. Lecz znów zawiodła automatyka. Niesamowite spiętrzenie przypadków udowadniające tezę, że na kopalni nieszczęścia nie chodzą parami, a czwórkami. Pożar rozprzestrzeniał się błyskawicznie, podsycany intensywnym prądem powietrza. Charakterystyczny smród i czarny dym wypełnił pochylnię. Niebawem dotarł do poziomu zerowego.

Nadsztygar Hereda prawidłowo odczytał powody zadymienia. Zareagował, posyłając przodowego Miodońskiego i Marka Okolusa do znajdującego się poniżej poziomu zerowego transformatora z zadaniem odcięcia dopływu prądu do przenośników zabudowanych w pochylni odstawczej. Decyzja rozsądna, w przeszłości przećwiczona podobnymi incydentami. Jednak Miodońskiemu nie udało się wyłączyć zasilania. Przecinka transformatorowa była wypełniona duszącym dymem ograniczającym do zera widoczność. Obydwaj zakładają POG-i (Pochłaniacze ucieczkowe umożliwiające ewakuację ze strefy pożaru) i wycofują się na niższy poziom. Do zbawczego prądu świeżego powietrza pierwszy dociera Miodoński, ale natychmiast dostrzega nieobecność młodziutkiego, niedoświadczonego Okolusa, pracującego zaledwie kilka miesięcy pod ziemią.

Ratujcie go — prosi napotkanych ludzi. — On musi być niedaleko. Szedł za mną.

Charczy, dławi się kaszlem. Dwóch górników zakłada pochłaniacze i wskakuje w dymy. Po kilku minutach wracają, wlokąc Okolusa. Leżał w pobliżu, a od prądu świeżego powietrza dzieliło go kilkanaście kroków. Lecz działając w stresie, z jakichś powodów wypluł ustnik węża łączącego go z pochłaniaczem. I to była jego ostatnia świadoma decyzja. Mimo prowadzonej reanimacji stał się pierwszą ofiarą pożaru.

W tym samym czasie na poziomie pierwszym, w chodniku głównym pokładu 214/1, pojawił się nadsztygar górniczy Antoni Wieczorek. Na widok dymów wypełniających pochylnię odstawczą otworzył odrzwia tamy wentylacyjnej.

Decyzja ta na chwilę zmniejszyła zadymienie pochylni i poziomu zerowego, lecz wprowadziła w błąd nadsztygara Heredę. Rozrzedzenie dymów zinterpretował jako efekt wyłączenia transformatora przez Miodońskiego. Uspokojony i przekonany, że zagrożenie pożarowe zostało wyeliminowane, popędził ludzi do kontynuowania robot.

Tymczasem ogień nie wygasł. Pełzał podstępnie, pożerając kolejne metry taśmy. Wreszcie przeniósł się na ociosy i wtedy pochylnia wypełniła się ponownie kłębami toksycznych gazów. W tym momencie Hereda popełnił kolejny brzemienny w skutki błąd. Używając POG-ów, mógł wycofać się z ludźmi na poziom pierwszy, ale tracił czas, wysyłając kolejnych elektryków do transformatora. Bez efektu. Widząc rosnące zadymienie, powielają zachowania Miodońskiego i ratują życie.

* * *

0 godzinie 16.35 dyspozytor Stanisław Adamczyk usłyszał przepełniony emocjami głos nadsztygara Wieczorka: "Zgłaszam gęste dymy w pochylni pierwszej w pokładzie 214/1. Dla zmniejszenia zadymienia poziomu zerowego otwarłem tamy wentylacyjne w chodniku głównym na poziomie pierwszym. Czekam na dalsze polecenia".

Pierwsze minuty każdej akcji wypełnione są adrenaliną i gorączkowym działaniem. Prowadzący akcję musi poradzić sobie z lawiną informacji, niekiedy sprzecznych. Jednocześnie trzeba wycofywać załogę ze strefy zagrożonej, ustalać miejsce pożaru, organizować aktywne gaszenie, mając świadomość, iż każde wydane polecenie może kosztować ludzkie życie. Adamczyk z przerażeniem spoglądał na stół dyspozytorski, rozjarzony sygnałami zgłoszenia. Za każdym pulsującym światełkiem kryło się wołanie o pomoc lub informacja wymuszająca podejmowanie decyzji. Natychmiastowych i ryzykownych, rozstrzygających o losie setek ludzi, pracujących na kilku poziomach i w liczących dziesiątki kilometrów sieci chodników. Ogrom odpowiedzialności, która spoczywała na jego samotnych barkach.

Kilka minut po alarmie w dyspozytorni pojawił się kierownik robót górniczych, Roman Ubogi. Zajął się lokalizowaniem ogniska pożaru i organizacją gaszenia. Analiza napływających meldunków pozwoliła ustalić źródło ognia. Palił się napęd przenośnika w pochylni pierwszej. Natychmiast uświadomił sobie, jak trudne czeka ich zadanie. Pochylnia zaliczona była do wyrobisk o najwyższym stopniu zagrożenia metanowego. Przystępując do aktywnego gaszenia, należało liczyć się z wybuchem gazu. Na myśl o skutkach, poczuł dreszcz przerażenia. Na razie zajął się ustalaniem strefy zadymionej. Była ogromna - od poziomu IV do poziomu zerowego. Łącznie dwanaście kilometrów wyrobisk.

W tym samym czasie Adamczyk wycofywał ludzi z zagrożonego rejonu. Nie miał łatwego zadania. Najszybciej uporał się z zaalarmowaniem załogi ścianowej. Gorzej było z ludźmi pracującymi na poziomie zerowym. Nikt nie odbierał telefonów. O 16.48 próbował wywołać załogę przodka chodnika badawczego. Bezskutecznie. Kilka minut później ponowił próbę, również bez efektu. O 17.25 ze zdumieniem odebrał telefon z milczącego dotąd numeru. Odezwał się jeden z wiertaczy, wykonujących otwory badawcze do nadkładu:
- Co się dzieje?! - wrzeszczał. -Wszyscy spierdolili, a nas zostawili na zatracenie.
— Nie odbieraliście telefonów.
— Próbowaliśmy wycofać się w pochłaniaczach, ale zanim doszliśmy do pochylni, napotkaliśmy gęste dymy. Nie mieliśmy odwagi wleźć do nich. Wróciliśmy do przodka. Nie wiemy, co się dzieje. Na razie odkręciliśmy zawór sprężonego powietrza, mamy czym dychać, ale co dalej?
— Będziecie musieli czekać na ratowników, którzy was wyprowadzą.
— Ale nie zapomnijcie o nas. Nazywam się Zając, a moja żona jest w ciąży. Chciałbym zobaczyć swoje dziecko. Nie pozwólcie nam zdechnąć marnie. . . Proszę!
— Ratownicy przyjdą na pewno. Szczęść Boże i trzymajcie się.

To była ostatnia rozmowa zarejestrowana na taśmie magnetofonowej z jednym z tych nieszczęśników, którzy zostali odcięci na poziomie zerowym. Ich sytuacja pogarszała się z minuty na minutę. Ogień pożerał tlen, bez którego ich pochłaniacze ucieczkowe stawały się bezużyteczne. Do tego dochodziła rosnąca gwałtownie temperatura. Umierali, dławiąc się kłębami czarnego dymu, przeklinając swój niefart. Znaleźli się w niewłaściwym miejscu i czasie, podjęli niewłaściwą decyzję. Mieli dużo czasu na myślenie... Gdyby zaryzykowali w pierwszych minutach pożaru i weszli w dymy, korzystając z pochłaniaczy ucieczkowych, czy udałoby im się dotrzeć do prądu świeżego powietrza? Zapewne prawdopodobieństwo przeżycia byłoby większe niż pasywne trwanie. Teraz nie mieli już żadnego ruchu.

Dla Władysława Rusa był to przedostatni dzień w dyrektorskim fotelu. Po wielu latach fedrowania odchodził na emeryturę. Rano pożegnał się z najbliższymi współpracownikami. Około piętnastej wrócił do domu. Po obiedzie siadł w ulubionym fotel, zastanawiając się, jak za kilka dni wyglądać będzie jego życie bez widoku kopalni. Natarczywy terkot telefonu wyrwał go z tych rojeń. Dyrektorze, Pożar...» — usłyszał głos dyspozytora.

Jadąc na kopalnię, rozmyślał o swoim zezowatym szczęściu, o pechu, jakim obdarzał go parszywy los. Która to już akcja w jego życiu? Wciąż żywe były wspomnienia o wybuchu metanu sprzed pięciu lat, który pochłonął życie trzydziestu czterech górników. Wciąż nie potrafił zapomnieć oglądanych podczas pogrzebów zapłakanych i naznaczonych cierpieniem twarzy dzieci i żon ofiar. Głęboko przeżył tamtą tragedię i tygodnie dochodzenia prowadzonego przez zespół powołany dla ustalenia przyczyn katastrofy. Przesłuchiwali świadków, taśmy z nagranymi poleceniami wydanymi przez kierownika akcji ratowniczej. Pastwili się nad każdym słowem. Teraz pożar i to w przedostatnim dniu pracy.

Z relacji dyspozytora sprawa wyglądała arcypoważnie. Wjeżdżając na kopalnię miał już z grubsza dopracowany plan działania. Od dyspozytora przyjął raport — Wycofałem ludzi z zagrożonego rejonu. Podczas ewakuacji jeden człowiek zatruł się śmiertelnie na pochylni II. Wciąż nie ma kontaktu z dziewiętnastoma ludźmi. Dwóch czeka na ratowników w przodku chodnika badawczego. Oddychają, korzystając z rurociągu sprężonego powietrza. Zawiadomiłem o pożarze Okręgowy Urząd Górniczy, Okręgową Stację Ratowniczą oraz Zjednoczenie.

Górnicy, wycofani ze strefy zagrożenia, gromadzą się na ładowni na poziomie IV i w chodniku głównym na poziomie I. Inżynier Ubogi podsunął dyrektorowi mapę z naniesioną strefą zagrożenia i zadymionymi wyrobiskami. Była rozległa, bo ognisko pożaru od szybu V, który był szybem wentylacyjnym, dzieliła odległość prawie trzech i pół kilometra. - Na dole mamy już cztery zastępy ratowników gotowych do akcji. Okręgówka wysyła następne - meldował kierownik robót. - Rozumiem, przejmuję kierownictwo akcji. Po kilku minutach siedział w pokoju kierownika akcji. Zdzisław Adamaszek - główny inżynier wentylacji - rozkładał na stole schematy wentylacyjne i plan pokładu 214/1.

- Jakie są meldunki z metanometrii?
- Na razie wszystko w normie.

Próbował ogarnąć lawinę napływających informacji, wymuszających natychmiastowe decyzje. Ustalił miejsce dla bazy głównej i pomocniczej, wyznaczył kierownika akcji na dole. Kiedy w bazach pojawiły się pierwsze zastępy ratownicze, otrzymały zadania dotarcia do pożaru i penetracji strefy zadymionej. Raporty byty pesymistyczne.

- W pochylni odstawczej temperatura przekracza pięćdziesiąt stopni przy wysokiej wilgotności. Widoczność prawie zerowa. Gęste, gorące dymy - raportował zastęp operujący z bazy pomocniczej na poziomie 1.
Inny zastęp, usiłując dotrzeć do ogniska pożaru od strony wlotu świeżego powietrza, również nie miał dobrych wieści:
- Cały przekrój wyrobiska w ogniu. Pożar ucieka po wzniosie pochylni, trawiąc kolejne odcinki taśmy.

Dyrektor Rus ustalając strategię najbliższych godzin skupił wysiłki na dotarciu do odciętych górników. Istniała szansa, że podobnie jak dwójka wiertaczy, oni także, czekając na pomoc, korzystają z rurociągu sprężonego powietrza. Drugim priorytetem było schłodzenie temperatury zagazowanych wyrobisk. Nadzieję dawało zastosowanie suchego lodu — zestalonego dwutlenku węgla, który sublimując, schładza otoczenie. Sprowadzony awaryjnie z Kędzierzyna, rozrzucany był przez ratowników w pochylni I i II.

Tymczasem na kopalni zjawił się minister Włodzimierz Lejczak, z którego polecenia stworzono przy sztabie akcji zespół doradców. W jego składzie znaleźli się naukowcy z Politechniki Śląskiej, AGH, GIG, kopalni doświadczalnej "Barbara", eksperci OUG, WUG, Zjednoczenia Jaworznicko-Mikołowskiego. Od początku było wiadomo, że akcja ratowania ludzi, długa i trudna, wymagać będzie stosowania niekonwencjonalnych metod, podejmowania odważnych decyzji. Dlatego grono eksperckie, głowiące się nad długofalową strategią, było pomocnym wsparciem dla kierownika akcji, działającego w ogromnym stresie i pod presją czasu. A frustracja sztabu była coraz większa, gdyż czynione przez ratowników usilne próby dotarcia do poziomu zerowego kończyły się niepowodzeniem. Wracali do bazy pokonani przez warunki klimatyczne oraz obwały stropu powstałe po wypaleniu obudowy.

Tymczasem z każdą godziną rosło zagrożenie wybuchem metanu. To wymusiło zmianę strategii. Zdecydowano o wycofaniu zastępów próbujących aktywnie gasić ogień od strony wlotu świeżego powietrza. Pożar tłumiony dotąd hektolitrami wody odżył, pochłaniając kolejne metry pochylni odstawczej. Dlatego w czwartym dniu akcji zdecydowano o użyciu GAG-ów — agregatów gaśniczych, zbudowanych na bazie silników lotniczych. Zasysając powietrze z otoczenia, redukują zawarty w nim tlen podczas spalania paliwa lotniczego. Wytwarzane spaliny chłodzi się wodą i tłoczy do ogniska pożaru. W efekcie następuje zmiana składu gazów pożarowych, co minimalizuje ryzyko wybuchu. Dla zwiększenia efektów zabudowano dwa GAG-i - jeden na poziome lV, drugi na poziomie l. Równolegle z akcją dołową rozpoczęto z powierzchni wiercenie sześciu otworów ratowniczych nakierowanych do wyrobisk, w których mogły zaistnieć warunki, umożliwiające przetrwanie ludzi. Mimo ponad dwustumetrowej długości wszystkie precyzyjnie trafiły w światło wyznaczonych chodników.

Niestety, czułe mikrofony opuszczone otworami, nie zarejestrowały najmniejszego sygnału życia. Wtedy wykorzystano je do wtłaczania ciekłego azotu i wpompowywano wodę z pobliskiej Wisły.
Z każdym dniem coraz więcej ratowników włączano do akcji. W szczytowym natężeniu robót brało w niej udział sto zastępów, sześciuset ludzi o różnych specjalnościach. Ogromne zadanie logistyczne. A całą odpowiedzialność za podejmowane decyzje dźwigał na swych barkach kierownik akcji. Sterując tak wielkim zespołem, działającym w ekstremalnych warunkach, nie miał prawa do błędu, nie mógł pogubić się w decyzjach. Tymczasem każda upływająca godzina redukowała szanse uwięzionych pod ziemią ludzi. A on czuł się za nich odpowiedzialny.

Inżynier Józef Kalyta wszedł do akcji w drugim dniu zmagań z pożarem. Przywiezieni przez niego ratownicy dwukrotnie próbowali sforsować pochylnię II. Za każdym razem wracali wyczerpani, pokonani przez temperaturę i wysoką wilgotność. W bazie, po zdjęciu masek, padali na spąg skrajnie zmęczeni. 
— Szefie! Dymy tak gęste, że nie widać wyciągniętej ręki. Na dodatek tłusta sadza obkleja maski — raportował zastępowy.

— W tej temperaturze nikt nie mógł przeżyć, Sytuacja poprawiła się po uruchomieniu GAG-ów. Ogień pozbawiony tlenu, przygasał, co trochę obniżyło temperaturę w strefie pożarowej. Dzięki temu w dziewiątym dniu po raz pierwszy udało się dotrzeć do poziomu zerowego.
Znaleziono ciała dwóch górników. Lecz wysiłek ratowników był ogromy. Przeszkadzały lokalne obwały, a poruszając się w aparatach, każdorazowo pokonywali w obydwie strony ponad półtora kilometra.
 Możliwość przyspieszenia akcji pojawiła się po zaakceptowaniu przez sztab propozycji Zdzisława Adamaszka — głównego inżyniera wentylacji kopalni.

"Gdybyśmy dokonali rewersji sieci wentylacyjnej - argumentował — to dostępny stałby się poziom zerowy. Ratownicy mogliby zjeżdżać szybem V i przemieszczając się przekopem we względnie komfortowych warunkach, dotarliby do chodnika głównego w pokładzie 214/1. Stamtąd jest już blisko do miejsc, gdzie mogą znajdować się poszukiwani ludzie".


Rewersja wentylacji w kopalni metanowej nie jest sprawą łatwą. Skala trudności rośnie, gdy próbuje się odwracać prąd powietrza podczas akcji pożarowej. Nigdy nie wiadomo, jak zareaguje skomplikowana sieć kopalniana, składająca się z dziesiątek kilometrów wyrobisk, czy nie dojdzie do napływu gazów ze starych wyrobisk i zrobów. Gdyby dotarły do ogniska pożaru, wybuch byłby pewny. Jednak podjęto to ryzyko i w sobotę, dziesiątego listopada, po wycofaniu z podziemi całej załogi, dokonano udanej rewersji. Niestety, bardzo trudne przedsięwzięcie nie zakończyło się sukcesem. Zastęp ratowniczy penetrujący przekop w odległości tysiąca trzystu metrów od szybu natknął się na obwał skał stropowych. To odebrało nadzieję na szybkie zakończenie akcji. W niedzielę przywrócono wentylację do stanu sprzed rewersji.

Kolejne dni uporczywych działań, dziesiątki trudnych decyzji. Coraz większe zmęczenie ludzi. Coraz większa frustracja. Schładzanie strefy pożaru, dławienie dopływu tlenu do ognia, zaowocowało wygaszaniem kolejnych ognisk wtórnych. Kiedy temperatura w strefie zadymionej spadła poniżej czterdziestu stopni ratownicy dotarli do następnych ofiar. Wynosili wysuszone żarem ciała. Identyfikowano je po metalowych markach i numerach wymalowanych na pochłaniaczach ucieczkowych. Kalyta zapamiętał przejmującą relację zastępowego, który na skrzyżowaniu pochylni transportowej i chodnika badawczego natknął się na grupę górników. Osiem ciał leżało we wnęce na kołowrót z ustami przyssanymi do wylotu zaworu sprężonego powietrza. Walczyli o życiodajny łyk tlenu, dopóki narastający żar nie spalił płuc.

Nikt w sztabie akcji nie potrafił zrozumieć ich zachowań. Nie ewakuowali się, gdy napłynęły gęste dymy. Nawet wtedy mieli szansę uratowania życia. Wystarczyło zejść 550 metrów w pochłaniaczach ucieczkowych do chodnika nadścianowego ściany 67, gdzie wciąż płynęło czyste powietrze. Drogę tę znali, wielokrotnie uczestniczyli w profilaktycznych instruktażach. Tymczasem oni, stłoczeni przy zaworze wylotowym sprężonego powietrza, czekali na ratowników. Nikt nie potrafił wytłumaczyć tej decyzji. To byli doświadczeni pracownicy, kierowani przez osobę dozoru wyższego, otrzaskani z niebezpieczeństwem. Nie można więc tłumaczyć ich zachowania paniką odbierającą rozsądek. Niestety, zadziałali wbrew instynktowi samozachowawczemu. A tajemnicę dziwnej decyzji zabrali do grobu.

W pięćdziesiątym dniu akcji ratownicy dotarli wreszcie do przodka chodnika badawczego. Znaleźli skurczone i wysuszone ciała obydwu wiertaczy. Oni również leżeli w pobliżu wylotu sprężonego powietrza. Mieli nadzieję na uratowanie, czekali na ratowników, których przyjście obiecał dyspozytor. Ale z każdą godziną wiara ta malała. Z przerażeniem rejestrowali powolne obniżanie ciśnienia w rurociągu, w miarę jak wypalały się uszczelki na złączach. A wraz ze spadkiem ciśnienia zbliżała się czarna ściana dymu, w której czaiła się śmierć. O czym rozmawiali w tych ostatnich minutach? O czym myśleli? Byli młodzi, chcieli żyć, wrócić do najbliższych. Na Zająca czekała żona Małgosia i jego jeszcze nienarodzone dziecko... Tymczasem mogli jedynie przeklinać swój pech. Ratownicy przyszli, lecz za późno... Wiele dni za późno.

Następnego dnia zakończono akcję. Pięćdziesiąt jeden dni wypełnionych emocjami, trudnymi decyzjami, wysiłkiem setek ludzi. A mimo tego nie udało się uratować nikogo. Za to na okolicznych cmentarzach pojawiły się dwadzieścia dwa nowe groby. I tyle rodzin pogrążyło się w rozpaczy.

Niektóre przez wiele dni wierzyły w cud, który zdarzy się gdzieś w trzewiach kopalni i uratuje ojca, męża, brata. Modlono się o to żarliwie. Ale Bóg nie był łaskawy i cud nie zdarzył się ani razu. Czyżby górnicy "Silesii" nie zasłużyli na łaskawość? Niewyobrażalny musiał być smutek matki Marka Kolusa, pierwszej ofiary pożaru. Pięć lat wcześniej przeżyła śmierć starszego syna Franciszka. Zginął na tej samej kopalni podczas wybuchu metanu. Teraz podobny los spotkał najmłodszego, który miał być podporą i osłodą jej starości.
Kilkanaście dni wcześniej w katowickim "Spodku" świętowano Barbórkę. Minister Lejczak zameldował o wydobyciu w 1979 roku dwustu jeden milionów ton węgla, minutą ciszy uczczono pamięć górników, który zginęli na kopalni "Dymitrow". Ani słowem nie wspomniano o tragedii rozgrywającej się na "Silesii". Za to w prasie można było przeczytać: "Górnicy witają doroczne święto w poczuciu dobrze wykonanego obowiązku, a cała ich uwaga skupia się nad wytycznymi KC na VIII zjazd PZPR".

Dyrektor Rus nie miał poczucia "dobrze wykonanego obowiązku". Minęła Barbórka, a on przez długich siedemnaście dni wciąż walczył ze skutkami pożaru. Każdego dnia podejmował dziesiątki trudnych decyzji, a każda przysparzała mu siwych włosów. Potem uczestniczył w rozliczaniu tragicznych zdarzeń, które spowodowały śmierć dwudziestu dwóch górników. Nie tak wyobrażał sobie koniec górniczej kariery. Zamiast spokojnego emeryckiego wspominania w gronie takich jak on Matuzalemów, czekało go boksowanie się z własnym sumieniem. Rozmyślanie o tym, czy zrobił wszystko, by nie dopuścić do wybuchu metanu w 1974 roku lub pięć lat później, podczas akcji pożarowej, czy nie pominął czegoś, co mogłoby przyspieszyć dotarcie ratowników do oczekujących pomocy. Dręczyło go sumienie inżyniera odpowiedzialnego za los podległej mu załogi. W snach pojawiały się twarze ludzi, którzy mu zawierzyli, podjęli pracę na kierowanej przez niego kopalni. Wielu znał osobiście, ufali mu, a on to zaufanie zawiódł. Nie ustrzegł ich przed tragicznym fatum. Okazał się bezsilny wobec potęgi podziemnych żywiołów, czyhających na najmniejszy błąd. Teraz musiał żyć z tym obciążeniem do końca zapisanych mu dni.

Nie taki wyobrażał sobie finał życia. Ponad trzydzieści lat spędził na kopalni. Rozpoczynał w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, gdy liczyły się tony, metry, plan. Brakowało wszystkiego: materiałów, maszyn, ludzi. Z konieczności górnikami stawali się żołnierze, więźniowie, a nawet kobiety.

A nad wykonaniem zadań czuwały Referaty Ochrony Przemysłu — agendy Urzędu Bezpieczeństwa. Za obitymi skórą drzwiami rozgrywały się ludzkie dramaty. Każdą awarię kwalifikowano w rubryce "sabotaż". A Polska wołała o węgiel. Fedrowano więc na okrągło, bez wytchnienia dla ludzi i maszyn. Dopiero w latach sześćdziesiątych zaczęły się lepsze czasy. Konie zastępowano lokomotywami, rynny wstrząsane przenośnikami zgrzebłowymi, obudowę drewnianą stalową, łopaty — ładowarkami i kombajnami. Lecz wciąż królowała magia planów, które mogły tylko rosnąć. Awansowano tych, którzy potrafili te plany wykonywać.

Rus dyrektorem został w 1963 roku. Powierzono mu zakład wybudowany kosztem wielu miliardów złotych, złoże warte wielokroć tej sumy, no i odpowiedzialność za tysiące zatrudnionych na kopalni ludzi. Za dyrektorskim biurkiem tkwił przez szesnaście lat. Na najtrudniejszej kopalni, w której skumulowały się wszystkie zagrożenia naturalne. Nic więc dziwnego, że szybko osiwiał. A na koniec, w ostatnim dniu pracy, hołubiona przez niego kopalnia zafundowała mu okrutne pożegnanie. Nie potrafił się z tym pogodzić...
Nie zasłużył na to."

Jerzy Zużałek

Jeśli chcesz otrzymywać powiadomienia o nowych artykułach z tematu "kopalnia Silesia" podaj

Reklama

Komentarze

Zgodnie z Rozporządzeniem Ogólnym o Ochronie Danych Osobowych (RODO) na portalu czecho.pl zaktualizowana została Polityka Prywatności. Zachęcamy do zapoznania się z dokumentem.

kopalnia Silesia

Jeśli chcesz otrzymywać powiadomienia o nowych artykułach z tematu "kopalnia Silesia" podaj